Partyzancką drogą przez Gorce.

Wspomnienia
sierż. AK Władysław Bazarnik „ZOSIK”      Czatkowice Górne 1966 rok

 

Partyzancką drogą przez Gorce.

 

Już kilka dni byliśmy w rajdzie. Ciepłe już kwietniowe i majowe noce sprzyjały marszom. Tylko krótki czas ciemności od zmroku do świtu nie pozwalał na przebywanie zbyt dużych odległości. Tym bardziej że teren Gorców jest trudny do marszów. Ciągle z góry to pod górę, przez dolinki potoki i zbocza porosłe lasem. Zahaczamy o napotykane miejscowości, to tu, to tam dajemy serią strzałów znać o sobie, partyzanckim oddziale.

Ludzie słyszą i wieść niesie od wioski do wioski.

  • Partyzanci przechodzili dziś nocą !

  • Moc ich było !

A nas faktycznie przecież garstka. Tym razem ośmiu. Wiemy że te wieści dotrą do miejscowych placówek wroga. Zmuszą go do czuwania, zwiększania miejscowych garnizonów. Ale o to przecież chodzi. To taktyka dowództwa naszej Armii Krajowej.

To nasze obecnie działanie. Tym odciągamy siły niemieckie z frontów gdzie przez to coraz większe lanie zbierają Niemcy. Z naszej siatki informacyjnej wiemy też że nieprzyjaciel urządza zasadzki. Szczęśliwie je jednak jak dotychczas omijamy.

Na dzień zapadamy gdzieś w głębi lasów, lub jakim przysiółku, czy oddalonych od wsi stodołach.

Za krótką noc już jesteśmy kilkanaście kilometrów dalej. Tak przez tydzień, półtora, i potem do domu, lub na melinę na odpoczynek. Długo tak forsownych marszów nie można wytrzymać. Dobrze że w tym rajdzie jest mi lżej. Zdobyczna pepesza z przypadkowo napotkanego zrzutu wczesną wiosną w rejonie Tunelu jest dużo lżejsza od rkm-u, którego już tyle się nadźwigałem. Dźwiga go teraz „Kamień”.

Pewnego dnia o zmierzchu po całodziennym zaleganiu w gąszczu podchodzimy do leśnej dukty.

Niespodziewanie na dukcie zatrzymujemy dwóch uzbrojonych chłopców. Zaskoczeni, lecz widząc że maja do czynienia ze swoimi zeznają. Idą w szpicy partyzanckiej grupy z oddziału wchodzącego w skład 1 Pułku Strzelców Podhalańskich Armii Krajowej.

Po dłuższej chwili nadciąga oddział. Jego dowódca wyjaśnia. Już drugi dzień nie mogą się oderwać od nieprzyjaciela. Jakiś przeciwpartyzancki niemiecki oddział depcze im po piętach. Chcieli zdążyć na południe. Wszędzie tam napotykają na zasadzki. Próbują więc w kierunku północnym, może się uda obejść. Kierunek więc zgodny z naszym, więc ruszamy razem.

Jest jasna księżycowa noc . Po kilku kilometrach leśną przecinką po dużym pochyleniu w dół, dochodzimy do wąskiej dolinki w której przebiegając lekkimi zakrętami ze wschodu na zachód bieleje droga. Za drogą znów zbocze i ciemniejący las.

Po naradzie postanawiamy przeskoczyć drogę małymi grupkami. W pierwszym rzucie skoczyło pięciu naszych. Już dobiegli do drzew przeciwległego zbocza gdy nagle wzdłuż dolinki przetoczył się huk serii wystrzałów. Gdzieś z prawej strony zarechotał karabin maszynowy.

  • Niemcy !

  • Zasadzka !!

Przemknęło mi przez myśl.

Zerknąłem w prawo. Z głębi dolinki błysnęło ogniem i znów poszła seria pocisków wzdłuż drogi, wykluczając możliwość przeskoku, i połączenia się ze swoimi. W trzech byliśmy odcięci od swoich. Wypadało nam pozostać ze spotkanym oddziałem, którego dowódca w tak wytworzonej sytuacji postanowił wycofać się na razie lasem wzdłuż doliny w lewo. Znaczyło to odłączyć się od swoich.

Co robić ? – myślałem gorączkowo.

Po pewnej chwili z przeciwka, z miejsca gdzie w lesie zniknęli nasi odezwał się rkm. To „Kamień” widocznie chciał umożliwić przeskok. Poszło kilka krótkich serii w bok. Niemiecki rkm zamilkł. Gdy znowu odezwał się nasz rkm, ścisnąłem mocniej w rękach przy sobie pepeszę gotową do strzału i we trójkę skoczyliśmy. Już dopadliśmy linii drzew po przeciwnej stronie dolinki gdy huk wystrzałów spotęgował się w dolince. Oprócz naszego rkm-u strzelał znowu i niemiecki .

W pewnej chwili poczułem szarpnięcie trzymaną w dłoniach pepeszą. Wpadliśmy pomiędzy drzewa, zalegając rozpoczęliśmy prowadzić trochę bezładny ogień w kierunku Niemców, licząc że może przypadkowi nasi koledzy zdecydują się na przeskok.

Gdy to nie następowało pomimo że dłuższą chwilę zamilkł ogień ze strony Niemców, odskoczyliśmy w las, uchodząc w swoją stronę.

Byliśmy już wysoko w górze na stoku gdy w dolinie padło jeszcze kilka serii wystrzałów.

Nie zważaliśmy już na nie. Czym prędzej uchodziliśmy przez lasy.

O świcie już w miejscu upatrzonym na dzienny postój, oglądając pepeszę stwierdziłem uszkodzenie kolby w części górnej, a później zdejmując chlebak, uszkodzenie chlebaka.

To w momencie przeskoku przez dolinkę, kiedy to poczułem targnięcie pepeszą, to wroga kula przebiła grzbiet kolby powodując odprysk drewna i przeszła przez zawieszony u pasa ma prawym boku chlebak, wyrywając dziurę w jego boku.

Przeszła bliziutko biodra i pośladka. Gdybym się spóźnił o milimetry, trafiłaby mnie w bok. Wtedy byłoby gorzej. A tak to skończyło się na załataniu dziury i wygładzeniu nożem szczerby na kolbie, na której pozostał wyraźny ślad po kuli, która dobrze że spóźniła się o ułamek sekundy.

>>>><<<<

Wspomnienia i opracowanie:
sierżant AK Władysław Bazarnik „ZOSIK”

Czatkowice Górne, 1966 rok

Dodaj komentarz